Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później.


18 czerwca odbędzie się premiera najnowszej książki Aleksandry Gumowskiej pod tytułem Seks betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później. Aleksandra dociera na Wyspy Trobrianda leżące na Morzu Salomona na wschód od Nowej Gwinei. W swojej książce opisuje, życie mieszkańców tego niewielkiego koralowego atolu prawie 100 lat odkąd odwiedził i opisał je Bronisław Malinowski w swoich książkach: Życiu seksualnym dzikich, Argonauci Zachodniego Pacyfiku oraz Ogrody koralowe i ich Magia.

Aleksandra Gumowska
Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później.

Poniżej znajdziecie fragment książki Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później. A już 18.06.2014 w Faktycznym Domu Kultury na ulicy Gałczyńskiego 12 w Warszawie odbędzie się spotkanie z Aleksandrą Gumowską, które poprowadzi Mariusz Szczygieł. Serdecznie zapraszamy!

Aleksandra Gumowska Seks Betel i Czary

18.06.2014 w Faktycznym Domu Kultury na ulicy Gałczyńskiego 12 w Warszawie odbędzie się spotkanie z Aleksandrą Gumowską, które poprowadzi Mariusz Szczygieł. Serdecznie zapraszamy!

Aleksandra Gumowska
Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później.

PREMIERA 18 CZERWCA

Aleksandra Gumowska Seks Betel i Czary. Życie seksualne Dzikich sto lat później.

Aleksandra Gumowska Seks Betel i Czary. Życie seksualne Dzikich sto lat później.

Rozdział 3

Dimdim w rodzinie wodza

– Wydaje mi się, że Yogaru będzie szedł na próbę tańca.

Obracam się w kierunku domu krzykliwej sąsiadki. Yogaru, jej mąż, smaruje olejem kokosowym ręce od nadgarstków po ramiona. Kiwa na mnie głową, a raczej robi coś, co jest odpowiednikiem skinienia – szybko otwiera oczy z nadal obojętnym wyrazem twarzy, jakby mrugał oczami, ale na odwrót – otwierając powieki, zamiast je zaciskać. Potwierdza, idziemy.

Yogs, jak na niego wołają, jest dosyć małomówny, ale jak coś powie, to konkretnie. Jest prawą ręką wodza, jego posłańcem, co znaczy, że wódz ma do niego zaufanie. Jak ma nie mieć, skoro to syn jego siostry ciotecznej, ten sam podklan, podklan Tabalu? Mój rówieśnik. Urodził się – jak mówi – 1 stycznia 1979 roku. Pogratulowałam mu szczęścia narodzin w Nowy Rok. Potem jednak wiele innych osób będzie mi mówiło, że urodziło się w Nowy Rok. I co się okazało – metryk urodzenia na Kiriwinie się nie wystawia, rodzice jego daty urodzenia nie zapisali, a dane z przychodni gdzieś wsiąkły. Wydedukowali, że musiał to być 1979 rok, więc czemu nie 1 stycznia?

Yogs czesze krótkie wełniste włosy pionowym żółtym plastikowym grzebieniem. We włosy wpina dwa białe pióra papugi kakadu. Zakłada czarne naramienniki kwasi, za które z jednej strony wciska liście kwebila, a z drugiej – liście kalavana tokasikuni.

– Mają dobry zapach – zachęca do powąchania.

Na łokciu ma małą muszlę mwali, a na nadgarstku dużą czarną bransoletę z tego samego materiału co naramiennik i bransoletkę z małej muszli kesapi z paciorkami.

– To specjalne ozdoby. Mogą je nosić tylko Tabalu, i to nie wszyscy. Wybrani Tabalu.

To oczywiste dlaczego – Tabalu wyszli z tymi ozdobami spod ziemi. Przynależą im się od czasów tak dawnych, że nikt nie pamięta od kiedy. Oznaczają władzę, jaką mają Tabalu, ziemię, którą posiadają, siłę fizyczną mężczyzn, przynależną podklanowi magię, powiązania rodzinne.

Wszyscy przodkowie Trobriandczyków wyszli spod ziemi. Każdy podklan z innej, doskonale wiadomo której jamy. Tabalu (podklan wodza i Yogsa) – z dziury w dżungli nad morzem na północno-zachodnim krańcu wyspy. Spod ziemi wyszli stosunkowo późno, kiedy inne trobriandzkie podklany już pozakładały na wyspie swoje wsie. Szukając miejsca do osiedlenia, szli zwartym szykiem, grzmiąc dokładnie takimi ozdobami, jakie Yogs pozakładał na siebie. Inne klany trzęsły się ze strachu. Początkowo Tabalu nie budowali domów, bo jak potrzebowali schronienia, wielkie głazy wychodziły spod ziemi. Kilka takich czarnych, przedziwnych, jakby betonowych megalitów można znaleźć w ogrodach na północy wyspy. Tabalu nie znali seksu, dopóki się nie osiedlili, bo byli braćmi i siostrami. Kiedy doszli do Kasanai, wsi graniczącej z Omarakaną, panujący tam wódz podklanu Yogwabu (do którego należy mąż Barbary) bez walki oddał swoje podwyższenie.

– Będziesz naszym rzeźnikiem i wojownikiem – namaścili go dwaj bracia Tabalu. Jeden z nich, o imieniu Numakala, wkrótce zostawił brata i przeniósł się do Omarakany. Swój dom postawił dokładnie w miejscu, w którym teraz mieszka wódz Pulayasi, a w którym wcześniej mieszkał Vanoi, Mitakata, a przed nimi – Touluwa.

Na szyi Yogs ma dwa naszyjniki: jeden krótki, z czerwonych malutkich muszli spondylusa, wyglądający niczym sznur drobnych korali, i jeden długi, sięgający pępka z dużymi muszlami w roli wisiorków. Ten długi służy do tradycyjnego ceremoniału wymiany kula.

– Założysz spódnicę z trawy? – pytam, a Yogaru rzuca mi spojrzenie jakbym zasugerowała, żeby założył sandałki na szpilce.

– To dla dziewczyn – obrusza się. Po czym zakłada spódnicę, tyle że z liści palmy betelu pofarbowanych na pasma żółte, zielone, błękitne, różowe i indygo. Takie są dla mężczyzn.

Jeszcze tylko wianek z pożółkłych kwiatów butia – też dobrze pachną – i ruszamy. Za nami drepcze sześcioletni syn Yogsa Sedabal, a dwunastoletnia Inaweya niesie ojcu torbę. Z krzykliwą matką został najmłodszy, trzyletni Tom – to ten, który rano może służyć za dobrosąsiedzki budzik.

W Kwaibwadze jesteśmy w piętnaście minut. Przy głównej drodze, prowadzącej z południa na północ wyspy, na trawiastym placu przed szkołą podstawową – blaszanym budynkiem typu stodoła z wydzielonymi klasami i ścianami zbudowanymi do wysokości przewiewnych okien bez szyb – zebrała się już spora grupka tancerzy i kilkudziesięciu gapiów. Przygotowują się do festiwalu etnicznego z okazji Dnia Niepodległości Papui-Nowej Gwinei w górniczym miasteczku Tabubil. Dawniej wydobywano tam złoto, teraz – miedź. Trobriandczycy w całym kraju szczycą się tym, że są świetnymi tancerzami. Taką też mają opinię. Polecą specjalnie wysłanym przez kopalnię samolotem. Yogs nie może się już doczekać. Nigdy wcześniej nie leciał. A jeszcze do tego spełni swoje marzenie – zobaczy duże miasto, bo samolot po drodze ląduje w Port Moresby.

Yogs pomaga koledze z girlandą białych orchidei na torsie. Ciągnie cienkim patyczkiem zamoczonym w białym barwniku po jego twarzy, od ucha do ust i łukiem w górę, nad płatkiem nosa do jego czubka. Biały to kolor dnia, kolor niewinności, czystości. Równolegle, zachowując odstęp, prowadzi linię czarną – kolor nocy, nieczystości, starości. Przestrzeń pomiędzy wypełnia czerwienią – młodością, kolorem przejścia.

Pokazuję im zdjęcie Malinowskiego, na którym w trzech rzędach stoją tancerze i tancerki, trzymając się pod boki.

– Taniec tapioka. Jakaś wczesna wersja – zgadują, a Yogs szybko dodaje:

– To bardzo prosty taniec. Nie będziemy go próbować.

Tam-i. Ze środka placu nawołuje bęben – długi, klepsydrowy, obciągnięty skórą jaszczurki. Tam-i. Tam-i. Rytmiczne uderzenia ponaglają. Błyszczące obsypane żółtym pyłkiem hibiskusa i błyszczące olejem kokosowym ciała tancerzy tworzą krąg. Tam-i, tam-i, tam-i, tam-i – tancerze poruszają się po kole, z każdym krokiem jakby przystawali, jakby na bębnowe „i” się potykali.

Delikatnie szeleszczą sztywne, bo króciuteńkie, czerwone trawiaste spódniczki nastolatek. Czerwony to kolor, który dominuje w wosimwaya, tańcu po kole. To kolor pożądania seksualnego. Siły. Powabu. Przede wszystkim – młodości.

Dziewczęta przyszły w T-shirtach, koszulkach na ramiączkach i spódnicach do kolan, teraz gęste spódniczki ledwie zasłaniają im pośladki, a rozcięcia odsłaniają uda aż po kolec biodrowy tak, żeby podkreślić brak bielizny. Na rękach grzechoczą im bransolety z muszelek, w płatkach uszu – kolczyki ze skorupy żółwia i czerwonych krążków muszli spondylusa. Między nagimi piersiami powiesiły długie do pępka cienkie naszyjniki – po trzy sznury. Gołą talię spięły kolorowym pasem z włókna orchidei.

Tam-i, tam-i, tam-i. W prawej dłoni uniesionej w górze trzęsą jednym końcem wysuszonej pandanusowej taśmy, drugi trzymają przy biodrze, poruszając w poprzek brzucha. Tam-i, tam-i. Nie idą po kole. Idą po spirali. Od najwyższego mężczyzny do najniższej kobiety. Z każdym okrążeniem lider zbliża się środka. Bliżej jądra. Bliżej źródła. Bliżej przodków. Ostrymi, odmierzonymi, ale naturalnymi ruchami. Kolana wysoko. Żadnego polinezyjskiego kołysania biodrami. Grzechoczą muszle. Słodkie zapachy mocnych ziół, które tancerze powciskali za naramienniki, drażnią przyjemnie nozdrza.

Tam-i, tam-i, tam-i, tam-i. „Wosimwaya” oznacza stare pieśni. Tak stare jak ludzkość na Trobriandach. Pradawne melodie i tańce wyszły z pierwszymi ludźmi z jamy w ziemi. Już były gotowe, nikt ich nie komponował, nie ślęczał nocami, żeby dopasować nutki, nie układał słów. Pojawiły się z ludźmi w ukończonej postaci. Tam-i, tam-i.

Taniec przywołuje przodków. Nie chodzi o żadne wywoływanie duchów. Kroki przywodzą przodków w spirali życia i śmierci, młodości i starości, witalności i mądrości. Tam-i, tam-i, tam-i. Energii ciemnej mocy i sił jasności. Tam-i, tam-i. Jedności. Tam-i. Przodkowie są w tej czarnej farbie na policzkach, w krokach, co rusz na nowo powtarzanych, od początku trobriandzkiego świata.

Rytm się łamie. Tancerze przystają. Bęben dudni. Lewą stopą pocierają prawą łydkę. Taśma łopocze w dłoniach. Górujące nad placem liście palm kokosowych kołyszą się z wiatrem. Jeśli ktoś pomyli krok, kilkadziesiąt gardeł siedzących ciasno wokół na trawie wybucha śmiechem. Widownia jest uważna. Nie wybacza błędów.

Po kilkunastu rundach tancerze zaczynają się ustawiać jak na zdjęciu Malinowskiego. Bębniarz przestaje uderzać. Włączają generator i odtwarzacz z polinezyjskim disco. Wrzask zachwytu! Piski publiki! Tancerze rozstawiają się w jednym rzędzie, ręce na biodra i zaczynają delikatnie falować biodrami. Potem mocniej, aż przy piskach i zachwytach przechodzą do ruchów jednoznacznie kopulacyjnych.

Naviekira, najmłodsza córka wodza, zagarnia maluchy.

– Idziesz? – pogania mnie.

Pytam, czy jej się taniec nie podoba.

– Niedobrze, żeby maluchy go oglądały – nie zamierza się tłumaczyć.

Polecamy również:

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

3 komentarze

  • „Zwykle nie chwytam się za książki podróżnicze, ale ta przyciągnęła moją uwagę od razu. Przeczytałam ją praktycznie za jednym podejściem, bo jak już raz przeniosłam się na niezwykłe Wyspy Trobrianda, trudno mi było się stamtąd wyrwać.

    Autorka pisze barwnie, ciekawie i zabawnie. Dodatkowym plusem tej książki jest to, że jest to podróż śladami Bronisława Malinowskiego, a ja, jak na kulturoznawcę przystało (xD), chętnie podążę śladami pana Bronka i zobaczę, co się zmieniło przez te sto lat.

    Książka jest bardzo ładnie wydana, żywe kolory okładki przyciągają wzrok, a zdjęcia w środku są dodatkowym plusem, który pozwala lepiej wyobrazić sobie, jak wygląda życie na tej odległej wyspie.

    Polecam.”

    recenzja pochodzi z serwisu LubimyCzytac.pl